3 maja 2012

Wysoka cena ubrań - pragnienie jakości czy prestiżu?

"Nie ubieram się w second-handach" - tę kategoryczną odpowiedź mojej rówieśniczki na pytanie, czy zna jakieś warte odwiedzenia sklepy z używaną odzieżą, usłyszałam całkiem niedawno. Pytanie zadałam ubrana w skórzaną kurtkę Asos, którą kupiłam z metką w second-handzie za 30 zł (zawsze, by poczuć jeszcze większą satysfakcję, sprawdzam w Internecie oryginalne ceny - 230 euro!) i śliczną, wzorzystą czerwono-popielatą apaszkę zdobytą za złotówkę. Wydaje mi się, że mój ubiór, który skomponowałam tamtego dnia, nie wyglądał "lumpiarsko", tym bardziej, że po ujawnieniu pochodzenia tych rzeczy spotkałam się z niemałym zdziwieniem. Czyżby moja rozmówczyni była zaskoczona tym, że można "wyglądać drogo" bez wydawania fortuny?

Lanvin dla H&M 2010
Kiedy używam określenia "wyglądać drogo", mam na myśli zakładanie rzeczy dobrych jakościowo, pięknie odszytych, starannie wykonanych. Jedno zerknięcie na element ubrania wystarczy, by ocenić jego jakość. Ja zwracam uwagę przede wszystkim na materiał, z którego powstała owa rzecz oraz odszycia wykańczające ubranie. I moim zdaniem właśnie to powinno decydować o zakupie, a nie, jak to często - nie wiadomo dlaczego - bywa, znana metka. Nie wykluczone jest, że marka uważana za luksusową gwarantuje lepszą jakość ubrań, ale trzeba zauważyć, że niektóre z tych ubrań mają obok ślicznie wyglądającej nazwy firmy, także ślicznie szpecący napis "Made in China", co, ze względu na masowy charakter produkcji, gwarantuje tylko jakościową katastrofę. Z żalem wspominam kolekcje Lanvin dla H&M w 2010 roku i tiulową sukienkę, w której się natychmiast zakochałam, a po jej przymierzeniu, równie szybko znienawidziłam. Po pierwsze: te sukienki wycierały podłogę sklepu zamiast zachwycać na wieszakach. Po drugie: podszewka była kawałkiem nieobszytego materiału, który strzępił się i wywijał na wszystkie strony. Po trzecie: tiul jest na tyle niesforny, że wymaga precyzyjnego wykończenia, a tego masówka niestety nie zapewnia.
Dzieło mojej mamy
Wiem, że porównywanie produktów sieciówek (bo jednak ubrania z metką projektanta sprzedawane w sieciówce nie mają tak naprawdę nic wspólnego z tym projektantem) z ubraniami pochodzącymi prosto z domów mody jest nawet niewskazane, ale jeśli H&M (czy tam Lanvin, nieważne) każe mi za taką sukienkę zapłacić 800 zł - ja się buntuję. I rzeczywiście zbuntowałam się razem z moją piekielnie utalentowaną mamą, która ze skórzanej spódnicy z lumpeksu (10 zł) i czerwonego tiulu odnalezionego w szafie uszyła cudeńko, które możecie podziwiać na zdjęciu po prawej (złoto-srebrny pasek nie jest elementem sukienki, nie pamiętam nawet, gdzie go kupiłam). Mogę się jeszcze pochwalić, że mama wyczarowała mi także ołówkową, bardzo obcisłą spódnicę ozdobioną drobnymi, złotymi guziczkami, którą noszę przez dwa lata bez przerwy, a jej stan nie zmienia się wcale. Jedna z koleżanek nie mogła uwierzyć, kiedy powiedziałam jej, że ta spódnica z wysokim stanem wyszła spod igieł domowej maszyny. Oprócz tego, mogę wymienić inne second-handowe, bardzo zadowalające mnie zdobycze: wełniany płaszcz Dorothy Perkins (90 zł), białe sztuczne futro (50 zł), kurtka River Island (z metką, 40zł), lakierowana kopertówka (co prawda no name, ale wydałam na nią całe 8 zł) i multum innych perełek, które królują w mojej szafie. Second-handy to głównie okazja do wynalezienia ubrań dobrych jakościowo za śmieszne pieniądze, więc nadal próbuję zrozumieć, dlaczego usłyszałam wtedy to stanowcze "Nie ubieram się w lumpeksach". 
 Być może panuje przeświadczenie, że rzeczy z drugiej ręki są słabej jakości. Z pewnością udowodniłam powyższymi przykładami, że jest inaczej. Pozostaje kwestia prestiżu, nad którym myślę od wczoraj i, uwierzcie, jest to dziwne zjawisko. Tak się składa, że jestem przeszczęśliwą posiadaczką skórzanego portfela od Johna Galliano (rocznicowy prezent), ale - pomimo jego wysokiej ceny (której nawet nie znam) - nie czuję się lepsza, bardziej akceptowana. Ten portfel jest dla mnie cenny z trzech powodów: dostałam go od ważnej dla mnie osoby, jest po prostu prześliczny oraz mam świadomość, że jego jakość nosi miano luksusowej. Co więc ma na celu kupowanie torebki z ogromnym napisem "Calvin Klein", która nawet nie jest ładna? A moda na kalosze? Te z napisem "Hunter" kosztują 400 zł i to właśnie one trafiły w zeszłych sezonach na nogi tysięcy kobiet. Jedyne co przychodzi mi na myśl to pasujące do modnych gumiaków modne wykrzyknienie "WTF?!".

Bycie modnym. Jakie to dalekie od "wyglądania drogo". Dlatego, kiedy chwytam w Stradivariusie dżersejową spódniczkę z przyszytymi jednostronnie cekinami za 99 zł, myślę, że własnoręczne wykonanie takiej samej spódniczki wyniesie mnie 19 zł, a przy okazji pozwoli zabić czas. I wychodzę.

2 komentarze:

Niki pisze...

z każdym tekstem coraz lepiej! najbardziej w second-handach lubię kupować marynarki, mam takowych pięć i kocham je nad życie. :)

katarzyna pisze...

Styledigger w poście, który poświęciła second handom (i radom dla łowców) dodała jeden, ważny wniosek - to dla tych, którzy lubią. Którzy lubią polować, grzebać, przeszukiwać, nie przeszkadza im wstawanie rano, tylko po to, żeby jako pierwsza/pierwszy zobaczyć nową, lumpeksową dostawę... Jedni lubią, inni nie. Ja przyznaję otwarcie, że jestem konsumentem leniwym (ale wybrednym) i lubię, jak wszystko jest wyprasowane, pachnące i ładnie zawieszone na wieszaku a pani ekspedientka miła i skora do pomocy - za to jestem w stanie zapłacić i rozumiem, że cena ubrania to nie tylko koszt jego produkcji. A jeśli chodzi o metki - problem się "zapętla". Zobacz sama, że w części dot. SH... pisałaś o markach, które domyślnie, w naszych głowach, są wyznacznikiem klasy/jakości/designu - to oczywiście nie zarzut, bo sama, jeśli znajdę coś w SH (co raczej mi się nie zdarza, ale...) też używam podobnych określeń. Myślę, że od tego nie da się w 100% uciec, bo w końcu firmy pracują nad markami cały czas i od dziecka jesteśmy nimi atakowani. W końcu nie buty sportowe, tylko adidasy, nie krem czekoladowy, tylko nutella... od marek nie da się uciec, trzeba tylko starać się być świadomym konsumentem i, tak jak piszesz, nie wydawać fortuny na coś, "bo lanvin".