Czwartek i piątek w porównaniu do weekendowych, pełnych zamętu i tłumnej gorączki, fashionweekowych wydarzeń to oaza medialnego spokoju z otoczką garstki gości. Sobota i niedziela to istne targowisko próżności, wszyscy znani i rozpoznawalni witają się czule buziakami w policzki, pięknie nadstawiając je w stronę błyskających fleszy aparatów. Kolejki do wejścia na pokaz przypominają wyścig po najbardziej wartościowy na rynku produkt, i owszem, zdarzą się tacy, którzy tak traktują kolekcję - jak produkt godny uwagi i wymagający odpowiedniej recenzji (co wymaga patrzenia na ubrania, nie na znane twarze w pierwszych rzędach). Dystans do mody i dojrzałość jej odbiorców (nie mówię o osobach zawodowo zajmujących się modą) są nadal w większości nijakie, a taka impreza jak tydzień mody to tydzień okazji na zrobienie sobie zdjęcia wśród tych wszystkich, prestiżowych, lansujących się samoistnie elementów modowego światka. Według mnie to rewelacyjna i - jak stwierdzili jednogłośnie Odio i Jakub Pieczarkowski - jedyna okazja dla polskich projektantów i marek, którzy chcą, by ich praca ujrzała światło dzienne i to na dość szeroką skalę. To taka moja skromna opinia o całokształcie, jej się trzymam i dlatego, po uważnym oglądnięciu niemal wszystkich pokazów Designer Avenue (tych, których nie widziałam osobiście, nie komentuję, bo przekonałam się, że nie da się odpowiednio ocenić kolekcji bez obejrzenia jej kompleksowego pokazu), piszę o nich subiektywny, ale nie powierzchowny, komentarz.